"Gram "bebechami""

Z Kamilem Maćkowiakiem- aktorem Teatru im. Stefana Jaracza- rozmawia Andrzej Adamczewski

W imieniu Czytelników "EchaMiasta" gratuluję nagród na Międzynarodowych Wrocławskich Spotkaniach z Teatrem Jednego Aktora. Który to już laur dla monodramu "Niżyński"?
Piąty i szósty...

Na ile ważne są te wrocławskie wyróżnienia?
Są ważne, bo to był festiwal monodramu i uwaga jurorów była skupiona tylko i wyłącznie na wykonawcach oraz ich kreacjach.

Mówi się, że monodram to najtrudniejszy gatunek teatralny...
Dla mnie na pewno jest dużym wyzwaniem na tym etapie kariery.

Nagrodę z Wrocławia przywiózł też Bronisław Wrocławski. To świadczy o wysokim poziomie festiwalu. W końcu on jest jednym z mistrzów monodramu.
To prawda. Ale byli tam również artyści, którzy może nie są popularni w Polsce, jednak zna i ceni ich środowiski teatralne. Fajnie było z nimi konkurować.

Mam wrażenie, że niewielu aktorów mogłoby zagrać Niżyńskiego, tak jak Pan to zrobił. Miał Pan predyspozycje do tej roli choćby z racji wykształcenia baletowego...
Pewnie przedstawienie dałoby się zrobić, tak by nie było w nim tańca. Zabierając się do tego scenariusza nie sądziłem, że taniec w ogóle się tam pojawi. Zainteresował mnie materiał aktorski w dziennikach Niżyńskiego i to, co można z nim dramaturgicznie zrobić. Ale w pewnym momencie okazało się, że taniec zaczyna być równorzędnym elementem.

Niżyński nadal "chodzi" przy pełnych salach?
Tak. Chociaż nie spodziewałem się, że to będzie spektakl, na który trudno będzie dostać bilety. Przecież to dwie godziny psychozy i cierpienia. Spektakl, który trochę przeczy standardom teatralnym. Nie ma linearnej dramaturgii. To nie jest opowieść, tylko strzępy życiorysu, poszarpany rozwój choroby psychicznej...

Wiem, że pracuje Pan nad kolejnym mocnym przedstawieniem.
To psychodrama na trzech aktorów "Pierścień obrony". Sztuka młodego rosyjskiego dramaturga o chłopaku, który wrócił z wojny w Czeczeni. Właśnie ja gram postać dotkniętą wojenną traumą. To trudna, ale ciekawa rola. Znów ma ogromny pułap emocji. Trochę się tego boję. Powoli zaczynam tęsknić za innym repertuarem.

Lżejszym?
Niekoniecznie lżejszym. Nie ma we mnie tęsknoty do grania fars. Tym bardziej, że mało jest współczesnych dobrych sztuk komediowych.

Dlaczego wybiera Pan trudne, skomplikowane emocjonalnie role?
Rzeczywiście, sztuki, w których gram, przynajmniej kilka z nich, jak "Niżyński", "Sprawcy", to rzeczy, które dotykają ciężkich problemów, choćby molestowania seksualnego czy choroby psychicznej. Nowa rola jest jeszcze bardziej emocjonalna niż Niżyński. Tydzień temu uświadomiłem sobie, że gdy słyszałem hasło Czeczenia, to wyobrażałem sobie, czym może być wojna i z jakiego rodzaju ludzkim dramatem się wiąże. Ale gdy zacząłem kompletować dokumentację, oglądać filmy, strony internetowe, okazało się, że okrucieństwo tej wojny jest niewyobrażalne. Stanów lękowych, które jej towarzyszyły, nie da się opisać. A ja gram bohatera, który spędził tam cztery lata i jest osobą nie do uratowania pod względem psychicznym.

Chyba trudno to zagrać. W końcu nie sposób poznać tego, co czują ludzie poddawani tak ekstremalnym emocjom.
Poprzeczka jest postawiona wysoko i przez reżyserkę, i przez sam tekst, i przeze mnie. Spektakl dzieje się w ciągu jednego wieczoru. Do tego dochodzi bardzo duża ilośc alkoholu oraz tego, co bohaterowie nazywają pigułkami na strach, czyli narkotyków i leków. To wszystko wymaga niebywałych pokładów ekspresji i wymusza szukania środków poza oczywistymi emocjami. Muszę wiarygodnie zagrać kogoś, kto nie ma nadziei.

Jak się buduje taką rolę?
Pierwszy etap to mocne wgłębienie się w realia. Przeczytałem masę artykułów o wojnie w Czeczeni i ciągle dostaję od reżyserki nowe. W pewnym momencie naturalnym mechanizmem jest chęć uwolnienia się od emocji, które one wywołują. Już przy Niżyńskim czułem, że dorknąłem mrocznej strony ludzkiej psychiki. Ale "Pierścień" zmusza mnie do wniknięcia głebiej w ciemną stronę człowieka.

Kiedy premiera?
Na początku lutego.

Czy Pana role telewizyjne są odskocznią od ciężaru gatunkowego ról teatralnych?
Oczywiście, że tak.

Ale teraz widać Pana w serialu "Oficerowie", rzeczy mrocznej i tajemniczej. O Kosmie wiadomo jedynie tyle, że to człowiek o podwójnej tożsamości...
Lada chwila jego przeszłość i motywacje zaczną się wyjaśniać. W ogóle serial "Oficerowie" to fantastyczna przygoda na wysokim poziomie. Ma bardzo nowoczesną narrację, montaż. To dla mnie ważna rola. Dostałem ją trochę na wariackich papierach. Angaż od początku zdjęć dzieliły zaledwie cztery dni. Mogę zdradzić, że lada chwila zagram dużą rolę w innym serialu kryminalnym. W jakim, to na razie tajemnica. Telewizja jest dla mnie odskocznią, ale i trzymaniem równowagi. Sam teatr by mi nie wystarczył. To także zbieranie doswiadczeń, inny rodzaj grania.

Telewizja daje też popularność. Seriale mają kilkumilionowe widownie. Czuje się Pan popularny?
Bez fałszywej kokieterii powiem, że tak. Przecież przez trzy lata grałem w "Pensjonacie Pod Różą". To jakoś tam przełożyło się na popularność. W Łodzi mam też już rodzaj popularności teatralnej. Gram sporo i to od studiów. Szybko wchodziłem w duże role. Ale popularność nie była celem samym w sobie. Nie mam w sobie tęsknoty do pokazywania się w programach, gdzie się tańczy czy śpiewa. Nie interesuje mnie budowanie wizerunku w ten sposób. Chcę zapracować na opinię, że jestem dobrym aktorem, i że moje nazwisko kojarzy się z czymś ambitnym.

Czyli seriale owszem, ale tylko dobre...
Tak. Na szczęście mam taki komfort, że mogę wybierać. Nie czuję parcia na telewizję i nie biorę wszystkiego, co mi zaproponują, byle tylko tam funkcjonować i zarabiać. Radzę sobie i bez tego. Chociaż przyznam się, że rozważam bardzo komercyjną i prestiżową propozycję. To kilkuletni kontrakt nie związany z Polską. Ale raczej go odrzucę. Wprawdzie czasami, gdy patrzę w lustro po dwóch godzinach monodramu i skrajnych, wyczerpujących emocji, widzę twarz jak po zderzeniu z tirem. Myślę sobie wtedy: "Boże, chcę wyjechać, żeby mnie ubrali, nakarmili, a potem wyjść cos powiedzieć, dostać za to świetną stawkę". Ale jak staję przed takim wyborem, mówię nie. Inny rodzaj grania chyba mnie nie interesuje.

A wracając do tej lukratywnej propozycji... Mówimy o czymś za oceanem?
Raczej o czymś bardziej na wschód.


*Echo Miasta, 4 grudnia 2006