"Najważniejsze to być sobą"

Z Kamilem Maćkowiakiem, aktorem teatralnym i filmowym, tancerzem klasycznym, rozmawia Irena Stanisławska.
Balet jest sztuką totalitarną, której trzeba oddać się całkowicie. Tylko wtedy można znieść ból, jaki jej towarzyszy.

Irena Stanisławska: Powiedziałeś mojej córce: "kiedyś zmądrzejesz". To trochę dziwnie brzmi, gdy dwudziestosześciolatek w ten sposób zwraca się do dwudziestoletniej dziewczyny.
Kamil Maćkowiak: Bo gdy mamy 20 lat, myślimy, że jesteśmy dorośli. W wieku 19 lat wynajmowaliśmy z moją dziewczyną mieszkanie w Warszawie. Uważaliśmy, że prowadzimy takie "dorosłe" życie. Teraz wydaje mi się to śmieszne. Chociaż jestem o siedem lat starszy, wiem, że do dojrzałości jeszcze trochę mi brakuje. W tym wieku jest się niesamowicie naiwnym. I zawsze znajdzie się powód do buntu. Pewnie trzeba przez niego przejść, ale w pewnym momencie zaczyna rodzić się świadomość, że trzeba wypracowywać kompromisy, bo między innymi na tym polega dojrzałość. Oczywiście, są pewne sprawy, wobec których warto się buntować do końca życia. Natomiast taki bunt jak mój: że jestem indywidualistą za wszelką cenę, że wszystko wiem najlepiej i nikomu nie pozwolę się wtrącać, był po prostu śmieszny. Ale nie chciałbym cofnąć czasu. Jestem szczęśliwy, że mam 26 lat, a także nadzieję, że zaakceptuję swój wiek również wtedy, gdy będę miał lat 40 czy 50. To jest dla mnie pierwszy krok do wewnętrznej harmonii. Ale kiedy nie dostałem się do warszawskiej szkoły teatralnej i spędziłem rok, poszukując sensu życia, byłem potwornym idiotą!

I pewnie nieraz Ci to mówiono, kiedy po skończeniu szkoły baletowej odrzuciłeś prestiżowe propozycje pracy w Brukseli, Monte Carlo i Nowym Jorku!
Rzeczywiście. Na ten temat odbyłem wiele rozmów z moimi profesorami. Ale już od dwóch, trzech lat wiedziałem, że nie będę tańczyć; że kiedy skończę szkołę, skończę ten etap życia. Wracając codziennie do domu po 16 godzinach wysiłku fizycznego (bo już w szkole pracowałem jako tancerz), wiedziałem, że na pewno nie chcę tak żyć. Bo ruch przestał mi wystarczać. Był za mało kreatywny. W liceum dużo pisałem. Oczywiście, gdybyśmy to dzisiaj oceniali, było to grafomaństwo, ale skierowało mnie w stronę poszukiwań innych form ekspresji. A jedną z nich był teatr. Więc kiedy nie zdałem egzaminu do szkoły teatralnej, zamiast, tak jak mi sugerowano, wyjechać na kontrakt, zapisałem się do prywatnej szkoły aktorskiej. I na zarzuty: "Co ty wyprawiasz ze swoim życiem!", konsekwentnie odpowiadałem: "Chcę zostać aktorem!". I nigdy nie żałowałem, że porzuciłem balet, chociaż nadal jest sztuką, która wzrusza mnie najbardziej. A szczególnie balet klasyczny. I czasami zdarza mi się popłakać na spektaklu z takiej pozytywnej zazdrości.

Gdańska szkoła baletowa jest uważana za najlepszą w Polsce. To był wybór Twój czy Twojej mamy?
W przypadku dziewięciolatka trudno mówić o jakiejś szczególnej analizie, poza tym, że szkoła była blisko, ponieważ mieszkałem w Gdyni. Ale szkołę wybrałem sam. Mama nigdy nie miała ambicji, które przerzucałaby na dzieci. Marzył mi się kariera piosenkarza, a ponieważ moim idolem była Tina Turner, chciałem tańczyć tak jak ona. I tego miała mnie nauczyć szkoła. Czas pokazał, że trochę się pomyliłem. Balet klasyczny jest sztuką totalitarną, której trzeba się oddać całkowicie. Tylko wtedy jesteś w stanie wytrzymać ból, który towarzyszy wszystkim ćwiczeniom. Balet na wysokim poziomie to z metodycznego punktu widzenia mocno zaawansowana patologia. I nie ma możliwości, by opór, wynikający z anatomicznej budowy ciała, pokonywać w sposób łatwy i przyjemny. W czasach, kiedy się kształciłem, w balecie klasycznym funkcjonowały dwie szkoły: rosyjska i francuska. Różniły się techniką tańca i metodą nauczania. Miałem rosyjskich profesorów. To był terror. Ale z perspektywy czasu uważam, że był potrzebny, bo bez bicia, bez bólu, który był zadawany, nie dałoby się pokonać ograniczeń ciała. Dzisiaj bardzo szanuję moich profesorów. I niczego nie żałuję. Nawet tego, że mam 26 lat i sześć operacji kolan na koncie.

We wschodnich sztukach walki trening również wiąże się z przełamywaniem bólu. Nie chciałeś być Bruce`em Lee?
Nie. A poza tym zabraniano nam wszelkich zainteresowań sportem. Za to groziło wyrzucenie ze szkoły. Zamieszkałem w internacie, mając lat 9. Wyszedłem z niego jako osiemnastolatek, kiedy skończyłem szkołe. Przez cały ten czas byłem pod opieką profesorów. A oni wiedzieli, co robię przez 24 godziny na dobę.

Więc nie miałeś powodów, by buntować się przeciw rodzicom, skoro rzadko ich widywałeś...
Za rzadko. Bo rodzice drażnią cię nie tylko, gdy jest ich "za dużo", ale równiez wtedy, gdy nie masz z nimi codziennie kontaktu. A poza tym, powody do buntu znajdą się zawsze, jeśli tylko młody człowiek ma na niego ochotę. A teraz okazuje się, że powielam zachowania rodziców, które jeszcze parę lat temu wzbudzały we mnie totalną agresję. Mam bardzo wąskie grono przyjaciół. To ludzie najczęściej ode mnie starsi, dzięki nim się rozwijam, są dla mnie inspiracją. Często rozmawiamy o psychologii i widzę, że każdy z nich ma w sobie zadrę dotyczącą rodziców. Te nieprawidłowe relacje przekładają się na nieumiejętność okazywania uczuć, co było największym problemem pokolenia moich rodziców. Zresztą nie jedynym. W "Niżyńskim" mówię zdanie: "Moja mama zaszczepiła we mnie ten strach. Ja się tak strasznie bałem życia". I ja mogę powiedzieć to samo. Kiedyś miałem do niej o to pretensje. Dzisiaj już nie. Bo wiem, że żyła w ciągłym lęku. Ten lęk dostała "w spadku" od swoich rodziców, którzy wynieśli go z wojny. Ale też lata 80., kiedy niczego nie było sklepach, nie sprzyjały stabilizacji psychicznej. Na dodatek mama była sama z dziećmi, ponieważ mój ojciec pływał na morzu. Pewnie też, jak większość z jej pokolenia, o mechanizmach psychologicznych nie miała pojęcia. A poza tym, co ją, do cholery, obchodziły mechanizmy psychologiczne, kiedy przez wiele lat musiała stać w kolejkach! Teraz to widzę. Teraz wiem, że okazywała miłość tak, jak potrafiła. Uważam moich rodziców za rewelacyjnych ludzi. I myślę, że moim największym sukcesem jest to, że mamy bardzo bliską, przyjacielską relację i że bardzo ich kocham. I wiem, że oni kochają mnie.

Niektórzy nigdy takiego sukcesu nie osiągną. Bo do tego potrzebna jest duża świadomość.
Lecz świadomość ta bywa czasami przeszkodą. Coraz częściej myślę o założeniu rodziny. A przede wszystkim coraz mocniej odczuwam potrzebę posiadania dziecka. Ale właśnie świadomość zawiłości i znaczenia relacji dziecko-rodzice sprawia, że boję się ojcostwa. Z prostego powodu: jak będę kształtował tego młodego człowieka, żyjąc w potwornym lęku, że go mogę spaczyć, mogę skrzywdzić? wiesz, co jest przerażające? Mam przyjaciółkę, która płaci bardzo wysoką cenę za pewne błędy wychowawcze (tak je nazwijmy w uproszczeniu) swoich rodziców. I nie przeżyła traumy w postaci molestowania seksualnego czy przemocy. Ale brak poczucia bezpieczeństwa, akceptacji i miłości, którego nie doświadczyła z ich strony, wywołał poważne zaburzenia. A wyjście z tego to trudny i długi proces. Nie chcę przeprowadzać wnikliwej analizy, ale myślę, że psychoterapia to często skuteczna droga do wyprostowania pewnych problemów.

*Ciąg dalszy w magazynie Feniks, marzec 2006