"Mogłem zrobić więcej"

Najsławniejszy z łódzkich aktorów, z największą liczbą, bo aż 20 nagród zdobytych w kraju i za granicą, obchodzi potrójny jubileusz: ukończył 30 lat, w Teatrze im. S. Jaracza gra od 10 lat i zagrał aż 20 ról. Jego monodram "Niżyński" świętował setne przedstawienie.

Bohdan Gadomski: W swojej najnowszej roli niepełnosprawnego Adama w sztuce "Survival" w pierwszym akcie jeździ Pan na wózku inwalidzkim, w drugim chodzi o kulach. Czy mając takie doświadczenia doszedł Pan do wniosku, że można żyć będąc niepełnosprawnym?
Kamil Maćkowiak: Żyć można, ale jest to bardzo trudne. Jest tyle dzielnych osób, które muszą radzić sobie z niepełnosprawnością, że nie mam prawa wypowiadać się na ten temat. Nasz kraj jest tak bardzo nieprzygotowany do funkcjonowania takich ludzi, że wręcz budzi to przerażenie. Pewnego razu chciałem wydostać się na wózku inwalidzkim z teatru i okazało się to niemożliwe. Mam szacunek dla takich ludzi.

Zauważyłem na premierze, że zastosował Pan inne od dotychczasowych środki wyrazu.
Od dawna jestem znudzony Kamilem Maćkowiakiem w ekstremalnym wydaniu, chociaż uwielbiam właśnie takie role. Takie "znudzenie" jest potrzebą szukania nowych środków i nowych kolorów. Bardzo żałuję, że nie udało mi się współpracować z reżyserem Agatą Dudą-Gracz, z którą miałem pracować przy spektaklu "Według Agafii", ale terminy nie pozwoliły mi na to. Myślę, że minął czas, gdy grywałem chłopców, teraz pora na facetów i chciałbym, żeby oni nie zawsze mieli łatki psychotyczno-neurotyczne, bo ja się zmieniam.

Długo musiał Pan zmagać się z materiałem aktorskim w "Survivalu"?
Dwa miesiące. Od dawna nie musiałem tak precyzyjnie prowadzić myśli, tematu, bez ekstremalnych środków aktorskich. Są pewne wątki dotyczące bohatera, wyborów, postawy moralno-etycznej, z którą ja się totalnie identyfikuję. Na konferencji prasowej powiedziałem, że identyfikuję się z pewną jego dumą, która nie pozwala mu sprzedać siebie totalnie. Jeżeli chodzi o mnie, to dostałem wiele propozycji, w których mógłbym przekroczyć granice swojej godności zawodowej. Wciąż podpisuję się pod zdaniem, że jest róznica pomiędzy byciem aktorem a celebrytą. Pojęcia artysta jest jeszcze wyżej. Chciałbym wyrażać siebie wyłącznie poprzez swoją pracę i tylko z nią być kojarzony. Adam jest postacią dość bezkompromisową, z jasnymi kryteriami moralnymi.

Pan już nie jest taki bezkompromisowy, jak 4 lata temu.
Nie jestem i coraz bardziej rozumiem rózne wybory kolegów z mojej branży. Coraz trudniej jest mi znaleźć swoją drogę, ponieważ nie dostaję propozycji poza teatrem na miarę swoich ambicji i oczekiwań, a innych nie przyjmuję. Dlatego odczuwam rodzaj rozczarowania zawodowego, ale jednocześnie wiem, że granie w teatrze jest bardzo eksploatujące i nie obywa się bez pewnych kosztów. W pewnym momencie zacząłem myśleć o komforcie życia, że musi mi starczyć zdrowia i sił na kilkadziesiąt dalszych lat.

Tym bardziej, że bardzo ciężko pracował Pan, zanim został zawodowym tancerzem z perspektywą objęcia posady pierwszego solisty Opery i Baletu w Monte Carlo. Pan doskonale wie na czym polega ciężka praca.
Od dziecka byłem tresowany, ale nie żałuję tej tresury, mimo że rosyjscy profesorowie traktowali mnie niekiedy wręcz okrutnie. Po raz pierwszy od 10 lat strasznie zatęskniłem za tańcem, za światem baletu, za tego rodzaju ekspresją artystyczną. Niedawno otrzymałem z Teatru Wielkiego w Łodzi, od dyr. Marka Szyjko propozycję, w której będę zarówno aktorem, jak i tancerzem. Bardzo mnie zainteresował taki rodzaj współpracy, za co jestem dyrektorowi wdzięczny. Jeżeli dojdzie ona do skutku to nastąpiłaby kompensacja mojej tęsknoty za tańcem.

Czy tęskni Pan za dyscypliną, jaka panowała w gdańskiej szkole baletowej?
Bardzo! Tęsknię za rygorami, nakazami, za hierarchią i dyscypliną, która bardzo trzymała mnie w ryzach... Aktorstwo nie wymaga takich rygorów, jak balet klasyczny. W wieku trzydziestu lat zdałem sobie sprawę, że od skończenia szkoły baletowej nikt nie wziął mnie za mordę.

Nie było tak przy pracy nad monodramem "Niżyński", z którym do dzisiaj święci Pan triumfy na festiwalach w kraju i za granicą? W recenzjach pisano, że Pana rola jest genialna.
To wyjątkowo ważna praca, mój współautorski spektakl z Waldemarem Zawodzińskim. Jestem z niego dumny, jak i z tego, że udało mi się opracować tę rolę w języku angielskim, fragmenty grałem też po rosyjsku. Teraz to zupełnie inny spektakl od czasu premiery. Bardzo poszedłem w chorobę psychiczną Niżyńskiego. Cztery lata temu mój Niżyński był neurotycznym chłopcem, a teraz jest mężczyzną, który popada w obłęd. Obecnie monodram jest jeszcze bardziej przerażający i mroczny. Reakcje ludzi są nieprawdopodobne.

W jak dużym stopniu jest Pan związany z postaciami, które gra?
Niektórych ról nie jestem w stanie zostawić w garderobie tuż po opadnięciu kurtyny.

Dlaczego nie gra Pan w serialach?
Po intensywnej pracy w serialu "Kryminalni", kiędy spędzałem w pociągach po 6 godzin, bo był to okres remontów torów kolejowych, postanowiłem, zrobić sobie przerwę. Chciałem się skoncentrować na pracy w teatrze. Wyjątek zrobiłem dla roli Igora w jednym z odcinków "Naznaczonego", bo nie ma się tutaj czego wstydzić.

W "Naznaczonym" spadał Pan z wysokości równej XI piętra w dół, a podobno ma Pan lęk wysokości?
Przyznam, że coraz bardziej kręci mnie w tym zawodzie coś, czego nigdy bym nie spróbował. Ale uwielbiam pracę z reżyserem Jackiem Filipiakiem, który tworzy komfortową atmosferę na planie i dlatego się zdecydowałem.

Traci Pan sporo pieniędzy, bo w serialach nieźle płacą...
Demoralizujące jest to, że za dzień zdjęciowy otrzymywałem połowę pensji, jaką mam w teatrze. Dzięki temu spłaciłem kredyt na mieszkanie. Moja koleżanka, grająca w teatrze niesamowicie trudne, duże role, zastanawia się, czy kupić jogurt dla dziecka za 99 groszy czy może za 70 groszy. Aktorstwo teatralne w tym kraju to bardzo ciężki i słabo opłacalny kawałek chleba.

Rozmawiamy nie tylko z okazji nowej roli w teatrze, ale także Pana potrójnego jubileuszu. Jak podsumuje Pan 10 lat w zawodzie?
Dostałem wielką szansę i mam nadzieję, że ją wykorzystałem. Ale nie mam poczucia sukcesu, ani spełnienia, ani wielkiej satysfakcji, to po prostu nie leży w mojej naturze. Za to mam poczucie, że mogłem zrobić więcej. Aktorsko ukształtował mnie Teatr im. S. Jaracza, ale nie należę do osób, które delektują się swoimi sukcesami.

Jaką cenę zapłacił Pan za swoją wysoką pozycję na rynku aktorskim?
Nie czas mówić o płaceniu ceny, to byłaby martyrologia. Spotkajmy się za 10 lat, może wtedy będę mógł szczerze odpowiedzieć na to pytanie.

Żadnego życia prywatnego? Latem widziałem Pana na ul. Piotrkowskiej, gdy obejmował Pan jakąś dziewczynę?
To była moja dziewczyna. Była. Jestem sam.


*22 stycznia 2010