"Ziewanie przy kłótni"

Teatr im. Jaracza chciał z impetem rozpocząć sezon- jako pierwszy z łódzkich scen pokazał premierę: "Zszywanie" w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej.

"Zszywanie" Anthony'ego Neilsona to rozpisany na duet aktorski (Katarzyna Cynke i Kamil Maćkowiak) obrazek toksycznego związku. W rolach głównych: cycki i rozporek. Żeby było odważnie. Oraz "cipy" i "kurwy", żeby zagłuszyć banał ckliwej historii miłosnej.

Ona jest w ciąży i nie wie co dalej, on nie chce dziecka, ale jest otwarty na porozumienie. Bo przecież warto rozmawiać. Wyrafinowane miłosne konwersacje przechodzą nie wiedzieć kiedy w mowę ciała: plucie, wierzganie, szarpanie, rozpinanie rozporków, ściąganie staników, bicie po twarzy, symulacje seksu oralnego, niewyszukane znaczeniowo strząsanie na kobietę zawartości butelki, przyduszanie jej przezroczystą folią i tym podobne. Z takimi widokami publiczność "Jaracza" oswoiła się już parę sezonów temu.

Program przystępnie wyjaśnia, że autor sztuki należy do grona młodych brutalistów i stąd zastosowana przez niego "estetyka szoku", która służy "rozbudzeniu moralnej wrażliwości społeczeństwa i jego odnowie". Jeśli jednak cokolwiek może się tu skojarzyć z "odnową", to ewentualnie przyklejona do ciała folia- ponoć rewelacja w odchudzaniu. Bo żadna to estetyka "szoku", najwyżej- mieszczańskiego "zgorszenia".

Spektakl ciągnie się niemiłosiernie, choć nie jest dłuższy od akademickiego wykładu. I ciekawszy też nie. Poza nieznośnymi scenami histerycznych seksualnych perwersji oraz pretensjonalnymi onirycznymi wstawkami, obserwujemy dialogi teleportowane w skali 1:1 z małżeńskiej kuchni czy sypialni. Widzowie patrzą, jak w czasie rzeczywistym toczy się miłosna kłótnia i ziewają. Bo ci, którzy mieli kiedykolwiek w życiu seksualnego partnera- a zakładamy, że mieli, skoro spektakl ozdobiono naklejką "dla dorosłych"- przeprowadzili pewnie setkę identycznych kłótni. Tyle, że nie zrobili o tym spektaklu...

Małgorzata Bogajewska nie zauważyła, że pokazywanie widzom kserokopii z życia przestało działać już w XIX wieku. Naturalistyczne praktyki wieszania na scenie ociekających krwią kawałków mięsa, żeby było "prawdziwie", udowodniły jedynie, że teatr nie cierpi dosłowności. Bez metafory i syntezy po prostu nie działa. Zwłaszcza przy inscenizacji tekstów brutalistycznych, które działają dopiero jako poezja okrucieństwa.

Szkoda tylko wysiłku aktorów, których zaangażowanie i wiara w sens scenicznych działań były jedynym powodem dotrwania do końca spektaklu.

"Jaracz" ma w repertuarze już tyle brutalistycznych dramatów, że mógłby dla nich otworzyć osobny mały teatr. I chociaż ta estetyka i w Europie, i w Polsce zdecydowanie się przejadła, a w najnowszym dramacie zachodnim dzieją się rzeczy znacznie ciekawsze od "krwi i spermy", u nas brutalizm pozostaje krzykiem mody. Ciekwae, jak długo jeszcze.

Tekst: Monika Wasilewska


*15 września 2008