Tych, którzy po "Zszywaniu" w łódzkim Teatrze Jaracza spodziewali się skandalu, spotka zawód. Aktorzy bluzgają kubłami, imitują kopulację, zrzucają ciuchy, ale daje to całość banalną.
A chwilami żałosną.
"Zszywaniu" Anthony'ego Neilsona towarzyszą na polskim gruncie zgoła niezdrowe emocje. Wszystko przez sytuację sprzed lat kilku, kiedy to średnie sztuczydło wyreżyserowała w warszawskich Rozmaitościach Anna Augustynowicz.
Nie wycięła szkockiemu dramaturgowi ani słowa i po premierze rozgorzała awantura. Po interwencji radnych rzecz ocenzurowano, najbardziej szokujące frazy zastępując dźwięcznym "tra ta ta".
Nie byłem fanem tamtej inscenizacji, ale nie mogłem odmówić jej formalnej ostrości i ostrego chwilami aktorstwa. Czyli dokładnie tego, czego brakuje przedstawieniu Małgorzaty Bogajewskiej w łódzkim Teatrze Jaracza. Młoda inscenizatorka
wykreśliła z tekstu część kontrowersyjnych kawałków, ale nawet gdyby zostały, niczego by to nie zmieniło. Nowe "Zszywanie" bowiem to spektakl doskonale letni, do bólu przewidywalny i przede wszystkim dramatycznie nudny. Jeśli już z jakichś
powodów brać się za dramat Neilsona, warto byłoby odrzucić strach i zafundować widzom damsko-męskie piekło. Tymczasem Bogajewska wygładza kanty utworu do tego stopnia, że niezrozumiała staje się decyzja o wprowadzeniu sztuki Neilsona do
repertuaru. Bo wszystko, czym szokować chcą być może twórcy widowiska, wypada w gruncie rzeczy śmiesznie. Już było i w o wiele lepszym i ostrzejszym wydaniu.
Abby (Katarzyna Cynke) i Stu (Kamil Maćkowiak) bluzgają na siebie i obrażają się do woli. Para udaje na scenie seks. Chłopak przystawia sobie do rozporka butelkę i oblewa dziewczynę jej zawartością. Dziewczę rozpina chłopakowi ów rozporek,
bo jak wiadomo wciela się w rolę dziwki. Potem zdejmuje stanik i przez dłuższą chwilę możemy popatrzeć na nią w topless. Żeby zaś było ciekawiej, aktor zawisja partnerkę w śniadaniową folię. Doprawdy przeciekawie. Tylko gdzieś z tych
wszystkich atrakcji wyparował teatr.
Broniłbym Katarzyny Cynke za to, że będąc bez szans w starciu z dramatem i reżyserką, nie godzi się na jednoznaczny portret swojej Abby. Zupełnie inaczej niż Kamil Maćkowiak, któremu do zagrania Stu wystarczy zestaw pięciu min.
Wszystko zaś tonie w morzu pretensjonalności. Udawana perwersja obraca się we własną karykaturę. Zniecierpliwiona publiczność jak zbawienia oczekuje końca. Wreszcie mija niemiłosiernie długie 800, anie 80 minut. Jesteśmy wolni. Nic się nie stało,
a może stało się wielkie nic.
Tekst: Jacek Wakar
*Dodatek Kultura, 19 września 2008