"Życie to umieranie"

"Niżyński" w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego i w choreografii Kamila Maćkowiaka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi.

Wacław Niżyński był legendą tańca XX wieku, najwybitniejszym w tej dziedzinie Polakiem w świecie. Od jego śmierci minęło 55 lat, ale to nie jedyna prawda o jego śmierci. Może w sprawach zwykłych nie może być dwóch lub więcej prawd, ale nie w przypadku takiego artysty, jakim był Niżyński.

Niżyński umierał kilka razy, stopniowo oddając się we władanie chorobie psychicznej. Pierwszy raz umarł dla uwielbiającej go publiczności w 1917 roku, gdy miał 28 lat: oznaki psychozy uniemożliwiły mu występowanie, nie pozwoliły tworzyć nowych choreografii. Tancerz, pogrążając się w obłędzie, pisał dziennik. To nie był zwykły dziennik, w którym zapisuje się wyłącznie wydarzenie mijającego czasu. To dziennik, w którym artysta rozprawia się z Bogiem, dokonuje oryginalnych odkryć filozoficznych i obnaża dramat chorującego mózgu.

Obok przmyśleń wręcz genialnych, znajdujemy tu spostrzeżenia niewychodzące poza krąg intelektualny kilkulatka. To wstrząsający zapis, trudna i niezwykła lektura. Niezwykłego wyzwania podjął się trzy lata temu Paul Cox, który sfilmował dziennik- tragedię strąconego w otchłań obłedu wielkiego artysty. W Teatrze im. Jaracza Waldemar Zawodziński i Kamil Maćkowiak (autorzy scenariusza spektaklu "Niżyński") pokazali obszerne fragmenty "Dziennika". Powstało przedstawienie bez akcji, bez fabuły, bez dramaturgii, lecz dramatyczne i wstrząsające. Za sprawą wyboru tekstów i znakomitej kreacji Maćkowiaka.

Nie byłoby spektaklu, gdyby nie aktor, który jest również świetnym tancerzem (Maćkowiak, zanim ukończył szkołę aktorską, uzyskał dyplom tancerza). Wplecione w wielki monolog fragmenty eterycznego tańca, czasem wręcz strzępy choreografii, poruszająco uwiarygodniają tragedię Niżyńskiego. Maćkowiak równie wspaniale przekazuje emocjonalne stany swego bohatera, co jesgo fizyczność i sprawność. Czasem z egzaltacją, czasem bez sił opowiada o Bogu, dręczącym go demonie Diagilewa, o żonie, o kochanku. Chwilami zabiera widzów w głąb swojej chorej wyobraźni, w czym pomagają mu fascynujące projekcje filmowe, niesamowite deformacje "niby-obrazów", z których raz po raz próbuje powstać portret oszalałego artysty.

Można byłoby spektaklowi zarzucić podwójne zakończenie (pierwsze, gdy Niżyńskiemu brakuje słów i zaczyna tańczyć, drugie- pożegnanie z córką i żoną przed wyjazdem do zakładu dla obłąkanych, gdzie miał spędzić 30 lat), ale to tak, jakby zarzucać Niżyńskiemu, że po wielo-kroć umierał. Zawodziński wyreżyserował przedstawienie perfekcyjnie, oprawiając je scenograficzną ascezą pełną symboliki (zamknięcie przestrzeni, szklana podłoga, siatka oddzielająca aktora od widzów, poruszający się pionowo drążek, dzielący świat na dwie części), korzystając z języka i możliwości filmu. "Niżyński" jest też znakomicie zilustrowany muzyką, szkoda więc, że nie wiadomo, kto jest autorem opracowania. Program teatralny milczy nawet o kompozytorach, których dzieła zostały wykorzystane.


*Michał Lenarciński, 5 grudnia 2005